Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/50

Ta strona została przepisana.

— Z największą chęcią.
— Zostawię więc panu mój adres... pisz pan z łaski swojej:
Urzędnik umoczył pióro i na rogu arkusza bibuły napisał za dyktowaniem Gilberta:
Doktór Gilbert w Morfontciine Seine-et Oise.
— A teraz panie — rzekł Gilbert kładąc na stole bilet pięćdziesięciofrankowy, oto na koszta.
— Nie mam drobnych ażeby zdać panu resztę — rzekł urzędnik.
— Oddaj pan na ubogich, to co się zostanie...
Urzędnik skłonił się.
— Liczę na pana, kochany panie — mówił dalej Gilbert.
— Nie stracę ani chwili, możesz pan być pewny.
— Kiedy otrzymam ten wyciąg?
— Pojutrze, najpóźniej.
Gilbert wyszedł z merowstwa.
— Genowefa!... Genowefa!.. — szeptał radośnie idąc szybkim krokiem. — Mój brat miał litość nad tem niewinnem stworzeniem... dał jej nazwisko... Może nawet wychował ją i trzymał przy sobie... Ona żyje, bezwątpienia... jest już duża i prześliczna... Moja Genowefa!! moja córka!! Trzeba udać się do Paryża aby się o wszystkiem dowiedzieć... odnaleźć moją córkę... i odkryć zasłonę tej tajemnicy pokrywającą trumnę mego brata... Jadę do Paryża.
Gilbert spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej. M usiał jeszcze godzinę oczekiwać na pierwszy pociąg idący do Paryża.
Mając dosyć czasu, wszedł do restauracyi w pobliżu dworca i kazał podać śniadanie.
Doktór zmienił się nie do poznania, wydawał się innym człowiekiem, mając teraz cel przed sobą i nadzieję w życiu, odmłodniał o lat dwadzieścia.
Siedząc w wagonie unoszącym go całą siłą pary, zakreślił sobie plan postępowania. Plan ten był nader prosty.
Zamierzał pytać się, szukać, dowiadywać się o całym biegu rzeczy, lecz nie chciał dać się poznać, przynajmniej do czasu...
Przybywszy na dworzec Północny wsiadł w fiakra i kazał się zawieźć na plac Saint-Sulpice.
Od osiemnastu lat doktór nie widział tej strony miasta, w której tak długo mieszkał.
Wysiadając z fiakra w pobliżu jednej z tych dwóch wież, nie skończonej i która zapewnie nigdy ukończoną nie będzie, uczuł lodowate zimno w głowie, i serce mu się ścisnęło.
Skierował kroki ku ulicy Garancière.
W chwili kiedy miał wejść w nią, zmuszony został zatrzymać się na chwilę. Wspomnienia przeszłości dusiły go.
Długo patrzał na tę starą ulicę, gdzie nic się nie zmieniło, poznawał każden dom, każde drzwi, każde okno. Gwałtownem wysileniem zmusił się iść dalej.
Im więcej zbliżał się do pałacu de Vadans, tem silniejsze ogarniało go wzruszenie. Przed bramą pałacu zatrzymał się znowu.
Z po za muru ujrzał zamknięte okna; mieszkanie to kiedyś zajmował, niżej było mieszkanie brata. Wszystko wyglądało ponuro i smutnie.
Oczy doktora skierowały się ku tej części pałacu, którą zajmowała Joanna, jego bratowa... Dwie łzy spłynęły po jego policzkach. W tej chwili doświadczał strasznej boleści. Przed oczami stanęło mu jego szczęście i zbrodnia. Przez ciąg tych kilku minut nanowo przeżył całe przeszłe życie. Gorączkowo ścisnął głowę rękami, nie mało toby dziwić mogło przechodniów... Lecz ulica Garancière była pusta.
Przywołując na pomoc całą odwagę aby dokonać dzieła które przedsięwziął, zbliżył się do drzwi, podniósł młotek znajdujący się w ich punkcie środkowym i opuścił go.
Na bruku dziedzińca dały się słyszeć kroki, klucz zaskrzypiał w zamku; drzwi się otworzyły.
Stary furman-odżwierny Berthaud ukazał się w drzwiach nawpół otwartych.
Gilbert poznał go od pierwszego rzutu oka, choć się bardzo zestarzał.
— Aby tylko on mnie nie poznał — mówił sobie.
Berthaud przypatrywał mu się z uwagą, lecz dalekim był od myśli, że miał przed sobą Gilberta, przekonany, że ten dawno umarł w Ameryce.
— Czem panu mogę służyć? — zapytał z grzecznością starego sługi dobrego domu.
Gilbert poczuł suchość warg i ściśnięcie w gardle.
— Wszak to jest, pałac hrabiego Maksymiliana do Vadans?
— Tak panie — rzekł Berthaud.
— Czy mógłbym widzieć się z panem hrabią?
Słysząc to pytanie Berthaud wzniósł ręce ku niebu, i zawołał:
— Chyba nie mieszkasz pan w Paryżu!?
— Nie, przyjeżdżam...
— A więc nic pan nie wiesz?
— Nic... cóż się stało? — zapytał Gilbert udając zdziwienie.
— Co się stało? stało się, że pan hrabia umarł.
— Umarł! — powtórzył Gilbert.
— Tak jest panie, umarł trzy dni temu! Zwłoki jego zawieziono do Compiègne i złożono w grobie familijnym.
— Nic nie wiedziałem o tem. Ale w pałacu musi być ktoś z jego krewnych...
— Nie, nie ma nikogo...
— Jakto, nikogo — wyjąknął Gilbert z niepokojem. — Czyż pan hrabia nie miał dziecka? córki?
— Nie panie...
— Więc jego córka nie żyje.
— Nigdy nie miał córki... Pan hrabia od wielu lat miał tylko przy sobie, swego siostrzeńca, wicehrabiego Raula de Challins, nieobecnego teraz...
Doktór zapisywał w pamięci każdą odpowiedź Berthaud.
— Ale — rzekł po chwili — pan de Vadans musiał mieć kamerdynera, przywiązanego do jego osoby...
— Tak panie, Honoryusz był przy nim przez dwadzieścia pięć lat.
— Czy pan Honoryusz, jest w pałacu?
— Jest panie...
— Mógłbym się z nim widzieć?
— Naturalnie, jeżeli pan sobie tego życzysz...
— Proszę więc mnie do niego zaprowadzić.
— Bądź pan łaskaw, iść za mną.
Krótki ten dyalog, który tu podaliśmy, miał miejsce około bramy.