Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/7

Ta strona została przepisana.

— Wracaj do siebie matko — rzekł Filip do baronowej — i bądź spokojna... Odpowiadam za wszystko.
— Kiedy cię zobaczę?
— Przyjdę po ciebie jutro rano. Pojedziemy razem rannym pociągiem do Compiegne i trafiemy na sam czas ceremonii.
— Bądź rozsądny!
— Powtarzam, bądź spokojna.
Filip wysiadł na trotuar, zamknął portyerę i rzekł do woźnicy:
— Ulica de Madame Nr. 50.
Powóz odjechał.
Młody człowiek znalazł się przed małym pawilonem, składającym się z parteru i pierwszego piętra.
Wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybrał jeden i otworzył drzwi swego mieszkania.
Drzwi te znajdujące się w pośrodku pawilonu, wychodziły na wązki korytarzyk, prowadzący z jednej strony do małego salonu i gabinetu adwokata, z drugiej do pokoju jadalnego i kuchni. W głębi znajdowały się schody na pierwsze piętro, składające się z dwóch pokojów sypialnych, gabinetu i pokoju służącego.
Filip wszedł na pierwsze piętro, przeszedł pokój sypialny i wszedł do gabinetu, w którem na ścianie wisiały różne ubrania. Wybrał stare ubranie do polowania, składające się z kórtki, kamizelki i spodni, z grubego brązowego aksamitu, wziął je na siebie, włożył trzewiki z grubemi podeszwami, a na wierzch kamasze z naturalnej skóry, ściskające nogi pod kolanami.
Zmienił charakter twarzy, podznaczując na niebiesko kontur oczu, ołówkami pastelowemi i robiąc sobie kilka zmarszczek; zawiązał na szyi czerwony fular i na głowę włożył, miękki filcowy kapelusz z szerokiem rondem, portmonetkę do kieszeni. Po czem wszedł do pokoju służącego i wziął na rękę wielki płaszcz kauczukowy, jaki noszą woźnice na deszcz i wyszedłszy z pawilonu, skierował się ku najbliższej stacyi fiakrów, nie zaniedbawszy wcisnąć kapelusza na oczy, tak, że mu zasłonił połowę twarzy.
Idąc, spojrzał Da zegarek. Wskazywał szóstą.
Wsiadł do fiakra. Woźnica siedział na koźle.
— Gdzie pan każe? — zapytał zbierając cugle.
— Na dworzec W schodni.
Koń ruszył szybkim kłusem.
Parę minut przed siódmą Filip wysiadł przed dworcem Strasburskim, lecz skoro fiakr odjechał, przeszedł przez salę pasażerską, i zamiast udać się do kasy, wszedł na schody prowadzące na ulicę Deux Gares.


II.

Filip szedł prędko.
Kilka minut wystarczyło do przebycia, ulicy Deux Gares, i dojścia do przedmieścia Saint-Denis a ztąd do dworca Północnego, do którego wszedł z pośpiechem.
Kasy już były otwarte.
— Gdzie się bierze bilety do Chantilly? — zapytał posługacza kolejowego.
— Tam, panie — rzekł wskazując mu kasę.
Filip poskoczył. Około dwunastu osób stało oczekując kolei. Doczekawszy się nareszcie, rzekł kładąc pięć franków:
— Pierwsza klasa do Survilliers.
Oddano mu bilet i resztę. Wziął to wszystko i wszedł do sali pasażerskiej. Drzwi prowadzące na peron były otwarte od kilku minut. Młody adwokat wyszukawszy swój pociąg, zajął miejsce w przedziale I klasy. Zamknięto drzwi od wagonów.
Chwilę później, gwiźnięcie zapowiedziało ruszenie pociągu, wagony, z początku zwolna, później szybko toczyć zaczęły ku Chantilly.
Zostawmy Filipa de Garennes zapalającego cygaro, i rozmyślającego nad powodami swego nagłego odjazdu, i wyprzedźmy go o parę godzin w Chapelleen-Serval, prawdziwym celu jego tajemniczej podróży.
Tegoż samego dnia, około drugiej popołudniu, wóz idący od strony Paryża, wjeżdżał do wioski Chapelle-en-Serval, położonej jak wiadomo, na drodze do Chantilly.
Powóz, był to lekki wiejski szaraban, z firankami z ceraty szczelnie zapuszczonemi, zaprzężony w jednego konia, pospolitego lecz młodego i silnego. Powoził, wysoki chłopak dwudziestopięcio lub sześcio letni. Chłopak ten ubrany jak zamożny włościanin, był nadzwyczaj silnie zbudowany. Szerokość jego ramion i muskularność, zdradzały na pierwszy rzut oka pomimo zbyt obszernego ubrania, niezwykłą siłę.
Rysy jego twarzy nie przedstawiały nic pociągającego, niepokoiły nawet z początku. Twarz płaska, czoło nizkie, oczy blado błękitne, usta wązkie, broda ostro zakończona, włosy długie, gorąco rude. Ani faworytów, ani wąsów, ani śladu żadnego zarostu. Fizyognomia ta mało sympatyczna, nosiła wyraz skrytości i chytrości zarazem.
Człowiek ten popędzał konia pogwizdując z miną fermera, ciągle włóczącego się po wszystkich drogach, nie lubiącego gnić na jednem miejscu.
W chwili zbliżania się do pierwszych domów wioski, obrócił się i spojrzał w środek powozu, gdzie znajdowało się ze dwanaście snopków słomy. Grubszym końcem bata rozrzucił tę słomę, zapewne aby lepiej ukryć przedmiot umieszczony na dnie wozu, który za każdem dotknięciem wydawał głuchy odgłos, niewytłomaczonej natury.
Poczem przybrał minę obojętną spoglądając na domy, stojące po obu stronach ulicy. Po chwili zwolnił biegu i dojechawszy do wązkiej uliczki, na rogu której stała oberża, zatrzymał konia. Oberża ta zwracała uwagę, szyldem malowanym na blasze i zawieszonym na żelaznym drągu. Na szyldzie tym ponad jakiemś dziwacznem stworzeniem podobnem raczej do bestyi apokaliptycznej, aniżeli do czegobądź innego, widniały słowa na wpół starte przez niepogody, lecz jeszcze czytelne:

Pod białym koniem
dobry nocleg.

Podróżny lekko zeskoczył n a ziemię, przywiązał cugle do baryery, obrócił łeb koński ku drzwiom oberży i wszedł do izby zwanej na prowincyi salą.
Sala ta była pustą, ani gospodarza, ani służby, ani gości. Przybyły uderzył w stół pięścią.
— Hej! jest tam kto? — zawołał.
— Idę, idę! — odpowiedział głos, z tylnego podwórza, i wkrótce mała, czterdziestoletnia kobieta,