Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/71

Ta strona została przepisana.

— Odmawiam.
— I dla czego, jeśli łaska?
— To co piszę do mnie należy...
Leonida zdumiała się z zadziwienia. Co za przyczyna mogła być tej zmiany tak wielkiej i tak niespodzianej, w tem dziecku tak skromnem i pokornem dotychczas? Zaduszona prawie gniewem zakrzyknęła:
— Przypomnij sobie, że jesteś tylko płatną służącą, i kiedy rozkazuję musisz być posłuszną.
W tej chwili margrabina weszła do pokoju.
— Cóż się tu dzieje — zapytała. — O co chodzi?
— O list napisany przez Genowefę (tak przynajmniej utrzymuje) który jej wypadł z kieszeni — odrzekła Leonida. — Chcę ten list zobaczyć... Ona odmawia... Upiera się przy odmowie... Czyż to naturalne? czyż to można tolerować?
— Naturalnie że nie... — odrzekła pani de Brénnes, potem zwracając się do Genowefy dodała: Masz zwyczaj, pokazywania nam listów do rodziców, nigdy nic przeciwko temu nie miałaś. Dlaczegóż dziś się buntujesz? Opór ten jest dziwny, tajemnica niedowytłomaczenia... Pokaż mi ten list...
— Nie pani... — rzekła Genowefa — nie pokażę go, zarówno pani, jak i pannie Leonidzie... Nie rozporządzam swoją osobą, ani czynami, ale chcę zachować przynajmniej swobodę myśli...
— Kłamie! kłamie! — rzekła Leonida piskliwym od gniewu głosem. — List ten nie jest do matki adresowany! W tem się ukrywa jakaś tajemnica, którą trzeba poznać.
— Nikt jej wiedzieć nie będzie! — odrzekła Genowefa drąc kopertę, potem otworzyła okno, i rzuciła na ulicę kawałki papieru, które wiatr porwał i poroznosił na wszystkie strony.
Leonida chciała mówić.
Margrabina ruchem ręki nakazała jej milczenie.
— Genowefo — rzekła — niegodny czyn którego się dopuściłaś dowodzi, że kłamiesz! Ten list przez ciebie podarty, nie był do matki pisany... Rodzice twoi nadali mi prawo i obowiązek czuwania nad tobą, widzę że obowiązku tego nie spełniłam, ponieważ nie myślałabyś ukrywać rzeczy, do której mogłabyś się przyznać... Dotychczas, za wiele pozostawiałam ci wolności, żałuję tego... Odtąd mniej będziesz jej miała i postaram się poznać tę tajemnicę, mogącą prawdopodobnie skompromitować twój honor i dobrą sławę mojego domu.
— Uspokój się pani! — odrzekła z dumą Genowefa podnosząc głowę. — Ani o mój honor ani o sławę swego domu, nie potrzebujesz się obawiać.
— Życzę sobie tego więcej aniżeli spodziewam, i napiszę do twoich rodziców zdając im sprawę z twe go postępowania. Od kilku dni spostrzegam w tobie chęć buntowania się, zachcenia niepodległości, które są całkiem w niezgodzie, z zależnością twego stanowiska. Postaraj się ażeby to drugi raz się nie powtórzyło! Powróć do tego czem byłaś, inaczej będę zmuszoną rozstać się z tobą. Staraj się mieć to na myśli.
Genowefa płakała już nie z boleści ale z gniewu.
Zdawało jej się, że upokarzając ją, depcząc nogami, podejrzywając o coś przynoszącego ujmę honorowi, ją, narzeczonę Raula, — pani de Brénnes jego samego znieważała.
— Otrzyj te śmieszne łzy — rzekła ostro margrabina i nie zapominaj mego ultimatum! Odejdź!
Młoda dziewczyna powróciła do swego pokoju.
— O Raulu, Raulu! — mówiła wśród łkań — kiedyż mnie wydobędziesz z tego przeklętego domu!


XXXIII.

Podczas gdy w pałacyku na ulicy Saint Dominique odegrywała się tylko co opisana scena, pani de Garennes z Filipem udali się na ulicę Bonaparte na czas jakiś przed godziną oznaczoną na zebranie się spadkobierców. Wezwani na dwunastą przybyli o kwadrans wcześniej.
Filip bardzo był blady. Rysy jego wyrażały niepokój.
Nic nie dozwalało mu przypuszczać, żeby Raul miał już być uwięzionym. Od rana, Julian Vendame chodził tam i z powrotem około pałacu przy ulicy Garancière.
Około dziesiątej ujrzał wychodzącego wicehrabiego de Challins, i nie straciwszy ani minuty, uprzedził o tem swego pana.
A więc według wszelkich pozorów Raul swobodnie chodził po Paryżu, nie będąc wcale niepokojonym.
Baronowa więc z synem znajdowali się u notaryusza Hervieux, który zajęty w swoim pokoju układaniem punktów jakiegoś kontraktu ślubnego, nie mógł ich przyjąć natychmiast i prosił aby zaczekali.
W samo południe starszy dependent notaryusza wszedł do salonu i oświadczył im, że pan Hervieux oczekuje ich.
Filip i jego matka przez chwilę mieli nadzieję. Raula nie było dotychczas.
Notaryusz grzecznie powitawszy nowoprzybyłych, zapytał:
— Pan de Challins jeszcze nie przyszedł?
— Nie panie — odpowiedział pisarz.
— To mnie dziwi... — rzekł Filip — kuzyn mój zwykle nadzwyczaj jest akuratnym.
— Dotychczas spóźnił się dopiero o pół minuty — rzekł pan Hervieux z uśmiechem, jeszcze to nic wielkiego.
— Pewno zaraz przyjdzie... — rzekła baronowa.
W chwili kiedy wymawiała te słowa, drzwi gabinetu otwarły się i wszedł Raul.
— Proszę przebaczyć mi to mimowolne opóźnienie — rzekł — ale to nie moja wina... Jechałem w powozie... Koń przewrócił się łamiąc hołoble. Musiałem dokończyć drogi pieszo.
— Jesteś pan zupełnie wytłomaczony panie wicehrabio — rzekł notaryusz — racz pan zająć miejsce. Zajmijmy się więc naszym interesem.
Raul usiadł obok ciotki.
Pan Hervieux rozłożył arkusz papieru stemplowego, rzucił nań okiem i zaczął mówić:
— Wartości z których się składa sukcesya ś. p. hrabiego Maksymiliana de Vadans, nieodżałowanego mego klienta, reprezentują sumę siedmiu milionów, trzysta siedemdziesiąt siedem tysięcy dziewięćset dwadzieścia dziewięć franków, sześćdziesiąt pięć centymów. Oprócz tego dwie nieruchomości stanowią również część sukcesyi, mianowicie pałac przy ulicy Garan-