Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/143

Ta strona została przepisana.

— Ach! widzę teraz, ile mnie kochasz! wyszepnęła, opuszczając głowę na poduszki. Dzięki ci, dzięki! O jakże jestem szczęśliwą!

XXIV.

Zaiste nikt większego tryumfu nie odniósł nigdy po nad owego nędznika. Można byłoby sądzić, iż jakiś duch piekielny opiekował się nim, usuwając mu z drogi przeszkody dla łatwiejszego dopięcia szatańsko obmyślanych planów.
Henryka błagała go, aby ją po zgonie ojca zaślubił, a tym sposobem nadał dziecięciu nazwisko, on ulegając niby tej prośbie pochwyci miljony, obok czego odegra, rolę bohatera, człowieka poświęcającego własne przekonania, rodową swą dumę dla spełnienia obowiązku.
W obec tego o swojej hańbie, upokorzeniu, łzach i boleści, o wszystkiem tem dziewczę zapomniało, żywiąc jedynie uczucie wdzięczności dla uwodziciela.
Reszta rozmowy między obojgiem płynęła spokojnie.
— Jakież imię nadamy biednemu naszemu dziecku? zapytała Henryka.
— Jakie zechcesz; odparł Loc-Earn.
— Nie pomyślałam nad tem jeszcze.
— A więc poszukajmy.
— Znam tylko jedno twe imię, Robert, czy posiadasz i inne?
— W akcie mojego urodzenia zapisano: Robert, Andrzej, Laurenty Loc-Earn.
— Nie lubię imienia Laurenty, lecz Andrzej bardzo mi się podoba.