Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/18

Ta strona została przepisana.

— Powtarzam panu, że mąż za chwilę nadejdzie i ureguluje rachunek.
— Pan Gontran. Ha! ha! znam ja go dobrze, zaśmiał się grubym swym głosem. Będzie się starał wywinąć z tego, ów zwiędły panicz, który nie ma grosza w kieszeniach swego pięknego ubrania. Lecz do pioruna. niechaj się strzeże! Rano wstać musi, ktoby chciał starego Vignot w pole wyprowadzić!
Tu wstawszy z krzesła, ujął zawiniątko leżące przy kominku, zważył je w ręku, skrzywił się i zaczął otwierać kolejno szuflady komody.
Pomieniony egzamin uspokoił go trochę.
— Do czarta! będzie zaledwie czem pokryć należytość, zawołał. W ostatnim jednak razie zabieram te rupiecie. Daję wam czas do jutra rana. Jeżeli do godziny szóstej nie odbiorę pieniędzy, wyrzucam was ztąd, oto ostatnie słowo. A proszę nic nie tykać, nic nie wynosić, będę czuwał, pilnował.
To powiedziawszy wyszedł z pokoju, zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
— Boże, mój Boże! wołała Klotylda, załamując ręce gdy ciężkie kroki Vignot’a na schodach ucichły; Boże! nie opuszczaj mnie w mojej niedoli! Jest to ciężar zbyt wielki na moje słabe ramiona; upadam pod zgryzot nadmiarem!
Łzy obficie spływające po twarzy, ulżyły nieco jej sercu.
Padłszy na kolana, modliła się długo. Wyraz głębokiej. gorącej wiary rozpromieniał na jej obliczu. Podczas modlitwy przyszło jej widocznie natchnienie, bo