Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/65

Ta strona została przepisana.

punktu wyjścia, rozsadziwszy sobie czaszkę wystrzałem, z kłopotu się wydobyła. Wiemy wszelako obadwa, jakie w podobnych wypadkach zachodzą okoliczności. Na schodach straż rozstawiona, komisarz nadmiernie ciekawy zwraca uwagę na przybywających, a skoro nie wyglądasz na mieszkańca podobnej nory, zażądałby niewątpliwie od ciebie wyjaśnienia powodów twej nocnej wizyty. Zakłopotałoby cię to troszeczkę, ponieważ prawdy wyznać nie można, hę? Cóż, panie Robercie?
— Masz słuszność, Sariol’u, rzekł zapytany, oddałeś mi ważną przysługę.
— Tak sądzę. Nie wejdziesz zatem do tego domu, dopóki go nie opuści całe to wrogie nam grono. Zresztą, nic tu nie nagli. Przybywasz po wiadomość, mogę ci ją na świeżo udzielić. Matka i dziecię znajdują się w dobrym stanie zdrowia.
— Co mówisz? zawołał Robert, drgnąwszy pomimowolnie; matka i dziecię?
— Ależ tak. Czatuję tu oddawna. Dla roztargnienia starałem się o wszystkiem powiadomić. Rozmawiałem ze służącą pani Angot. O północy, zostałeś ojcem pięknego chłopca. Masz spadkobiercę, który jeżeli we wszystkiem będzie tobie podobnym, świetna przyszłość go czeka. Bądź więc obecnie spokojnym i poświęć mi jaki kwadrans czasu na rozmowę, której potrzebuję.
— Chodzi więc o rzecz ważną, poufną?
— Ma się rozumieć.
— Rozmawiać na bulwarze, to dla mnie niewłaściwe.
— I dla mnie zarówno. W nocy, na otwartem powietrzu, można wygłaszać tylko bez znaczenia wyrazy.