Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/69

Ta strona została przepisana.

— Zdaje ci się, że zapominam o przynależnym dla ciebie szacunku, nieprawdaż? dokończył Sariol. Ależ do czarta! tracisz pamięć widocznie i obecną swą sytuację bierzesz na serjo. Patrzysz na mnie z wyżyn swojej wielkości, traktujesz mnie jak nędzarza, którego się uszczęśliwia rzuceniem mu kości do ogryzienia, niżej nawet trochę niż wspólnika, coś, nakształt machiny, którą w ruch się wprawia za naciśnięciem guzika. Bardzo to piękne, lecz niedługotrwałe. Będziemy się starali to zmienić.
— Nierozumiem! zawołał Robert niecierpliwie.
— Zrozumiesz, zrozumiesz! bądź spokojnym i pozwól mi mówić ponieważ dla tego tu przybyliśmy.
— Lecz...
— O! żadnego lecz, bo inaczej nie trafimy do ładu. Żądam od ciebie tylko pięciu minut, dla jasnego postawienia kwestji. Później mi odpowiesz, gdy zechcesz. Przedewszystkiem więc wyobrażasz sobie, że ja nie widzę dalej po nad koniec swego nosa. Mylisz się mój dobry i grubo się mylisz! Nie należę do tych, którzy wyzyskiwać się dają. Wolę sam raczej ciągnąć korzyści i postanowiłem rozpocząć to co rychlej.
— Któż ciebie wyzyskuje? Służysz mi, zapłaciłem ci za to.
— Bardzo mizernie.
— To trzeba było nie przyjąć.
— Dla czego? nie takim głupi. Wziąłem luidory jako zaliczkę rachunek później uregulujemy.
— Rościsz więc pretensje?
— I to ogromne! Trzymam w ręku twą przeszłość