Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/94

Ta strona została przepisana.

szę cię, zaklinam! dodał drżącym ze wzruszenia głosem, nie odmawiaj mi tego!
Robert wstał, a ująwszy rękę pana d’Auberive, uścisnął ją w swych dłoniach.
— Dlaczego miałbym odmówić? zawołał z pozorem głębokiego uczucia wdzięczności, to co mi pan ofiarować raczysz, jest dowodem wysokiego zaufania z twej strony, godnego ciebie i mnie zarazem. Przyjmuję twoją propozycję!
— A! nie uwierzysz, ile mnie to uszczęśliwia! zawołał starzec z uniesieniem. Otóż zostałeś naszem dzieckiem, naszym domownikiem! Zdaje mi się, żem odnalazł twojego ojca, mego ukochanego Tristana, który mi w tobie odżyje. Nie rozłączymy się już z sobą. Zamieszkasz w jednym z pałacowych pawilonów, będziesz, zupełnie jak u siebie, niezależnym zupełnie. Służba będzie ci posłuszną, jak mnie samemu. Wydam rozkaz, ażeby ci natychmiast apartamenta przygotowano. Pragnę, ażebyś tu już dziś nocował.
— Nic nie nagli, rzekł Robert z uśmiechem.
— Wybacz ten mój pośpiech, drogi mój chłopcze, lecz radbym, ażebyś się co rychlej do nas już przeniósł. Niestety nie będę mógł widzieć twego urządzenia się, przeklęty paraliż nie pozwala mi się ruszyć z miejsca. Gdyby nie to, byłbym jeszcze rzeźkim, mimo lat moich siedmdziesięciu i gotów byłbym bić się, jak niegdyś w naszej Wandei.
Oczy starca ogniem błyszczały, żywy rumieniec okrył twarz jego bladą, okoloną siwemi włosami. Nagły ból przypomniał mu, że przekroczył wyjątkowy spokój