Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/108

Ta strona została przepisana.

nie mogły. Pozostałe we mnie ostatnie iskierki prawości i zdrowego rozsądku nakazywały zmiejszenie budżetu wydatków, co uczyniłem, manewrując w ten sposób, ażeby przynajmniej ta suma wystarczyć mogła bez zaciągania znaczniejszych długów. Szczęśliwa gra w Monaco, pozwoliła mi pospłacać drobne należytości. Podczas wojny zaciągnąłem się do korpusu ochotników, a z moich oszczędności zapłaciłem resztę długu za powozy i konie. Półczwarta roku tak upłynęło; z pobieranej renty nic mi nie zostawało, lecz w zamian nie miałem żadnych do spłaty naglących terminów, prócz kilku tysięcy franków sklepowym dostarczycielom, jakie spłacać mogłem dowolnie. Myśl, ażeby hojność moich nieznanych dobroczyńców ukończyć się miała, nie przeszła mi wcale przez głowę. Zresztą odpędziłbym ją, jako śmieszną niedorzeczność, rzecz niepodobną do spełnienia. Przed czterema miesiącami, w dniu pierwszym Sierpnia, udałem się jak zwykle na ulicę Bellechasse i przesłałem moją wizytową kartę notarjuszowi. Przyjął mnie natychmiast. Dostrzegłem jednak pewną zmianę w jego zachowaniu się. Wydał mi się on być jakimś smutnym, zakłopotanym, ale mówiłem sobie, notarjusz ma mnóstwo trosk osobistych, wypływających z jego zajęć obowiązkowych i nie zważałem na to zbyt wiele. Uścisnął podaną sobie moją rękę, lecz w sposób dziwnie wyjątkowy, w ten sposób, jak zaproszeni na pogrzeb ściskają rękę najbliższych krewnych nieboszczyka. Nie uśmiechał się już, jak poprzednio, co dostrzegłszy, uczułm, że i mnie uśmiech zamarł na ustach.