Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/236

Ta strona została przepisana.

ukryte pod sfałdowanemi powiekami ożywiały się nagle i świeciły, spotkawszy jaką ładną postać kobiecą.
Van Arlow krótki i gruby, posuwał się z wolna, podpierając laską, podczas gdy drugą rękę wspierał na ramieniu lokaja, z pomocą którego dochodził do obszernego swego powozu umyślnie dla siebie zbudowanego, a tak niskiego, iż pudło prawie dotykało ziemi.
Choroba mlecza pacierzowego, obezwładniwszy mu nogi, utrudniała chód jego. Najmniejszej siły żywotnej dostrzedz nie można było w tym sercu strupieszałym, ubranym mimo to według najświeższej mody i skropionym woniejącemi perfumami.
Kobieta, znajdująca się z nim w loży, jego towarzyszka cierpliwa, zrezygnowana, była przybraną w jedwabną suknię perłowego koloru. W jej uszach błyszczały djamentowe kolczyki, wartości co najmniej po pięćdziesiąt tysięcy franków każdy.
Przeszedłszy od dawna już drugi okres młodości, owa kobieta z oddalenia, przyjemne jeszcze sprawiała wrażenie.
Niegdyś powabna ta śpiewaczka z opery, posiadała sławę pierwszorzędnej piękności, a obok tego talent średniej miary, tryumfy jednak artystyczne mniej jej przynosiły, nad tryumfy serca. Siedząc obok starca otaczała go publicznie, najtkliwszemi staraniami.
W głębi loży stał służący, bez pomocy którego Van Arlow ruszyć się nie mógł.
Pozostaje nam jeszcze pomówić o trzech osobistościach.
Dwie z pomiędzy nich, mężczyzna i kobieta zajmo-