Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/251

Ta strona została przepisana.

a spojrzawszy na owego mężczyznę, stanął zdumiony.
— Panie, rzekł z lekkim zmieszaniem, tylko dwa słowa.
— Wybacz pan, odrzekł nieznajomy, spieszę się bardzo.
— A jednak ja muszę z panem pomówić.
— To niepodobna. Czekają na mnie.
— Zdaje mi się, że pana poznaję.
— Mylisz się pan, jestem zupełnie obcym. Dobranoc!
Tu ów mężczyzna w niebieskich okularach wślizgnął się jak węgorz w głąb tłumu.
Andrzej chciał biegnąć za nim, przeszkodził mu w tem Croix-Dieu, przytrzymawszy go za rękę.
— Zkąd to zmieszanie? zapytał.
— Baronie, ja się nie mylę, odrzekł San-Rémo, to on! jestem pewny.
— On, lecz kto taki?
— Ów człowiek, który mnie zabrał ze wsi i przywiózł do Paryża. On zna na pewno moją rodzinę.
— Widziałeś tego człowieka?
— Tylko co. W niebieskich okularach, niskim kapelusz, żółtawym paltocie. Wbiegł w tłum, niemoże być daleko.
— Pójdźmy szukać go razem.
Andrzej z baronem w pogoń się udali. Zniknął ów nieznajomy, a mimo to był w pobliżu. Wszedłszy do pobliskiej kawiarni zdjął palto, aby nie zostać poznanym i śledził przez szyby obu mężczyzn, którzy nie odnalazłszy go weszli na salę w towarzystwie Oktawiusza Gavard.
Zmieszanie tego ostatniego i jego mina żałosna, miały