Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/26

Ta strona została przepisana.

Tréjan zaprowadził barona w pobliżu pieca, posadził go w fotelu i podał pudełko z cygarami.
— Zdaje mi się, żem cię całe wieki nie widział, mówił artysta, wpatrując się w przybyłego, najmniej ze dwa tygodnie! Sądziłem już, żeś o mnie zapomniał.
— Było to niesprawiedliwe przypuszczenie, odparł! pan Croix-Dieu, wszak wiesz, ilem dla ciebie życzliwy i jestem pewien twojej wzajemności w tym razie.
— Cóżeś robił przez te dwa tygodnie, baronie? pytał Jerzy powtórnie uścisnąwszy mu rękę.
— A! jedno, wciąż jedno! odparł zapytany.

V.

Tréjan uśmiechnął się na tę odpowiedź przybyłego.
— Wciąż jedno? powtórzył. Ależ baronie, jest mnóstwo zmian w tej twojej pozornej jednostajności.
— Wierzaj mi, począł pan de Croix-Dieu, my ludzie bezczynni z pozoru, jesteśmy rzeczywiście zatrudnionymi od nocy do rana. Paryż, pochwyciwszy nas w koła swoich błahostek, nie wypuszcza z nich, nawet dla uściśnienia ręki najlepszym przyjaciołom. Jesteśmy prawdziwymi niewolnikami.
— Niewolnikami zabaw, przyjemności.
— Bądź co bądź, zawsze to okowy.
— Lekkie do dźwigania.
— Często krepujące. Co jednak począć? ulegam im z wyrozumiałością filozofa. A ty, kochany artysto cóż się z tobą dzieje. Jesteś zadowolonym?