Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 3.djvu/196

Ta strona została przepisana.

spoczywało na poduszkach. Oddech równy unosił piersi szeroka jedynie krwawa plama na białem cienkiem prześcieradle przypominała tragedję, odbytą w lasku Winceńskim i pchnięcie szpadą Grisoll’a. Gdyby nie owa plama, można byłoby sądzić, iż się widzi przed sobą śpiącego rekonwalescenta po długo przebytej chorobie.
— Wiec jakże ci się zdaje, baronie? zapytał Jerzy po chwili milczenia.
— Masz słuszność, odparł Croix-Dieu, stan zdrowia ranionego jest mniej niebezpiecznym, nieszczęściem jednak nie będąc lekarzami, nie możemy się nazbyt oddawać nadziei.
— A jednak ów jego spokój głęboki.
— Jest dobrą wróżbą, to pewna. Czy wszakże będzie on długotrwałym?
Jednocześnie jak gdyby na potwierdzenie słów barona, zmieniła sic fizjognomia Andrzeja.
Nie przebudził się, ale rzucił nagle. Silny rumieniec zapałał na jego policzkach, cała fizjognomja wyrażała jakąś egzaltację a raczej uwielbienie, usta na wpół otwarte szeptały cichym głosem wyrazy:
— To ona! tak, to ty, pani! O! ja ciebie poznaję. To ty jesteś. Podnieś, błagam, tę woalkę. Odkryj twe cudne oblicze po raz ostatni przed memi oczyma, które już jutro zamkną się na wieki! Nie odmawia się prośbie umierających, a ja umieram! Żyć u stóp twoich, lub umrzeć dla ciebie, pani, było moim przeznaczeniem. Nie mogąc żyć, kochając ciebie, chcę umrzeć z tą miłością w mem sercu. Będzie to szczęściem dla mnie!