Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/101

Ta strona została przepisana.

— Pani jesteś panną Melanią Perdreau? zapytał oschle Gavard.
— Tak, ja nią jestem, odpowiedziała mierząc przybyłego wzrokiem od stóp do głowy. Czego pan żądasz?
— Powiem to pani w mieszkaniu.
Powyższe słowa młodzieniec wymówił tak nakazującym tonem, że stara panna, mrucząc, usunęła się, aby dozwolić wejść przybyłemu i zamknęła drzwi idąc za Oktawiuszem do pokoju, w którym niegdyś bywał tak często.
— Oświadczam panu, wyrzekła, iż nie jestem bynajmniej usposobioną do prowadzenia rozmowy, jak również czasu nie mam do stracenia, mów więc krótko, treściwie, w jakim celu przychodzisz!
— Przynoszę pani wiadomość o twej siostrzenicy, odparł Oktawiusz, ironicznie na nią spoglądając.
Melania Perdreau drgnęła i chwyciła go za rękę.
— Pan wiesz gdzie ona jest? pytała.
— Wiem.
— Do ciebie schroniła się być może wczoraj, uciekłszy odemnie?
— Tak, jest u mnie.
— Znałeś ją pan przed tem?
— Znałem.
Silny rumieniec wystąpił na zżółknięte policzki starej panny. Z jej źrenic tryskały iskry, podobne do roznamiętnionych zdobyczą oczu jadowitej jaszczurki. Konwulsyjne drganie wstrząsało jej ciałem, podczas gdy wołała zdławionym wściekłością głosem:
— Ach! nędzniku... bandyto... uwodzicielu!... Więc