Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/141

Ta strona została przepisana.

— Dość tych wyrazów, moja ty tekturowa lalko! zahuczał głośno Grisolles. Uderzenie laską znaczy tyle co spoliczkowanie. Uważam to za cios otrzymany z twej strony. Oto moja karta wizytowa, czekam na twoją.
Sprawa nagle zwrot inny przybrała. Nie było teraz nowy o walce na pięści, ale o pojedynku. Oktawiusz się uspokoił.
— Wolę to, odrzekł, chwytając kartę Garybaldczyka a podając mu swoją.
— Moi świadkowie przyjdą do pana jutro o dziewiątej, mówił Grisolles.
— Moi, oczekiwać ich będą, odparł młodzieniec.
— Dobranoc moja miłości! mówił Grisolles zwracając się ku Dinie. Jutro już śmiać się nie będziemy. Będziesz potrzebowała zapewne wkrótce pocieszyciela. Pomyśl więc o mnie.
I wybuchnąwszy śmiechem po wygłoszeniu tego wstrętnego żartu, nasunął na prawe ucho kapelusz, zapalił zgaśnięte cygaro, i zbliżył się do fiakra, przywołanego przed kilkoma minutami.
Oczekiwał nań tam przy drzwiczkach mężczyzna wysokiego wzrostu, z twarzą ukrytą do połowy podniesionym kołnierzem paltota.
— Na kogo pan czekasz? zapytał Grisolles.
— Na ciebie kapitanie.
— Ach! to ty baronie. Widziałeś co zaszło?
— Wszystko widziałem.
— Farsa odegrana z twojem zadowoleniem, jak sądzę, a także i z mojem. Znalazłem sposób uniknięcia policzka.