Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/73

Ta strona została przepisana.

Tym razem Dinah milczała. Główka jej powtórnie opadła w tył na krzesło i przymknęły się powieki. Sen przemógł jej wolę.
— Ręcz dokonana, wyrzekła gospodyni domu, powstając z krzesła i dając znak Sariolowi, aby toż samo uczynił. Przeniesiemy to biedne dziecię do buduaru, tam będzie jej spać dogodniej.
Buduar ten znajdował się na parterze obok małego salonu. Urządzony z większym gustem, niźli sąsiednie pokoje, cały był obciągnięty różowym kretonem w wielkie bukiety. Posadzkę pokrywały miękkie dywany. Dwie lampy, umieszczone po nad kominkiem z różowemi globami, rozsiewały światło łagodne.
Pani Angot ułożyła Dinę ostrożnie na jednym z dywanów, podsunąwszy jej poduszkę pod głowę.
— Wszak będzie jej tu dobrze? mówiła z uśmiechem do Sariola.
— Tak, odrzekł, ale czy nie obawiasz się pani, ażeby ta sprawa nie sprowadziła nam jakich kłopotów?
— Jakich? zapytała, wzruszając ramionami.
— To dziewczę jest małoletniem.
— Cóż nas to obchodzi? Wszak ciotka wraz z nią przybyła i znajduje się tu przy niej. Wracajmy do jadalni, kawa na nas oczekuje.
Tu wraz z Sariolem wróciła do Melanii Perdreau, która korzystając z ich nieobecności, wypróżniła całą butelkę szampana i obecnie w stanie zupełnej niepoczytalności, rozczulała się nad własnemi ofiarami, poniesionemi dla szczęścia siostrzenicy wykrzykując łzawym <span title="głosem—">głosem-