Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/40

Ta strona została przepisana.

dził drugich o dwie długości co najmniej.
— Który?
— Ten w błękitnej kurtce jedwabnej, który jedzie na wierzchowcu twojego męża, i zdaje mi się, że się nazywa markiz San-Rémo. Gontran go nigdy już nie dopędzi: mógł to z początku uczynić, lecz teraz niepodobna. Zaledwie trzecim przybędzie. Pozostanę ci dłużną dwadzieścia pięć luidorów; mój mąż ci je wypłaci. Niech płaci, bo przez niego je przegrałam.
— Patrz jeszcze, prosiła Herminia. Patrz ciągle.
— Niema na co!
— Dla czego?
— Ponieważ jedźcy zwrócili się w zakręt lasu; nie widać ich wcale.
Pani de Ferier usiadła, i zamieniwszy lornetę na wachlarz, chłodziła swą piękną śniadą twarzyczkę, zapłonioną przestrachem i niepokojem.
Wyścigający się zniknęli z oczu obecnym, zresztą rezultat biegu zdawał się być dokonanym, skąd ogólne zainteresowanie zmniejszyło się o wiele i żywe pogadanki wszczęły się w około toru.
Pan de Grandlieu podszedł do trybuny.
— Otóż więc moja ukochana, rzekł do Herminii, widzisz że nie zawiodła mnie nadzieja. Tonton spisał się dzielnie! Prawda że miał jeźdźca, który potrajał tę szansę. Pan de Ferier jednak, dodał przez grzeczność zwracając się do Dyany, byłby mógł przeszkodzić mu w tem zwycięztwie, gdyby nie wypadek, jaki go spotkał z wpadnięciem do rzeki. Zechciej pani baronowo przyjąć moje