Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/70

Ta strona została przepisana.

mienionej fizjonomii markiza San-Rémo, odgadł je w połowie.
Jednocześnie zdarzył się dziwny wypadek.
Uczuł jakąś nadzwyczaj lekką rękę, bardzo szybko, widocznie z nabyłem doświadczeniem i wprawą, wsuwającą się do jego kieszeni, w której miał portmonetkę. Nie poruszając się, nie odwracając nawet głowy wcale, chwycił szybkim rzutem za pięść śmiałego filuta, i trzymał ją w swej dłoni, jak gdyby w kleszczach żelaznych.
Ta ręka znajdowała się jeszcze w jego kieszeni. Trzymał złodzieja schwytanego na gorącym uczynku. Żadne zaprzeczenie nie mogło tu mieć miejsca.
— Panie! nie chciej mnie gubić, zaklinam na imię nieba! wyszepnął głos cichy, błagający.
Croix-Dieu obróciwszy się, spojrzał na mówiącego. Był to młody mężczyzna elegancko ubrany.
Osobistość ta powtarzała zbladłemi usty, błagalnie:
— Odwołuję się do pańskiej szlachetności! Miej panie litość nademną. Nie chciej mnie gubić!
— Wiesz co? rzekł baron, jesteś hultajem.
— Wyglądam na to, wiem o tem panie, lecz w głębi jestem uczciwym człowiekiem.
— Uczciwym? kradnąc portmonetki z cudzych kieszeni?
— Ach! panie, panie, to dla niej!
— Dla niej, dla kogo?
— Dla mojej kochanki, którą ubóstwiam, a której wszelkie wymagania zadowolnić pragnę.
— Tak? cudzemi pieniędzmi.
— Gdybym miał swoje, oddałbym jej panie. Oddał-