Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/106

Ta strona została przepisana.

rącej twej nienawiści, odgaduję, iż krwawszej pragnęłabyś jeszcze.
— Tak, ktoby mi dostarczył sposobność do takiej zemsty, o jakiej śnię i marzę, cóźbym za to nie dała?
— Tréjan, aż do chwili swego z tobą rozłączenia, a nadewszystko, do chwili pojedynku, zostawał w ogólnej pogardzie. Wszakże wiesz o tem? mówił Filip spoglądając na Fanny. Dziś wszystko się zmieniło. Wynoszą go pod niebiosa, stawiają na piedestale, a ciebie w błoto spychają!
Drobne ząbki hrabiny z gniewu szczęknęły. Załamała ręce tak silnie, że omal nie podruzgotała swych palców.
— Och! zemsty... zemsty! wołała uderzając nogą o podłogę. Zemścić się, co rychlej, co prędzej! Zemścić, lecz w jaki sposób? Czyż nikt się nie znajdzie, któryby mi to wskazał?
— Możeby się ktoś i znalazł, wyszepnął Croix-Dieu.
Fanny utkwiła w barona badawcze spojrzenie.
— Ty zatem wiesz? odpowiedziała. Tybyś mi mógł radzić w tym względzie?
— Być może, wymruknął zcicha.
— Mów więc. Mów prędko!
— Nie teraz.
— Dla czego?
— Ponieważ niechcę ci ukazywać zwodniczej radości, z nastąpionym po niej zawodem. Czekam aż pewność nadejdzie.
— A jak prędko otrzymasz tę pewność?
— Wkrótce. Tej nocy być może.