Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/436

Ta strona została przepisana.

byś miała w ręku pełno rozkoszy, gdybyś niosła mię na łoże z róż, bym w niem śnił o raju, tobym się bronił jeszcze rozpaczliwiej twoim uściskom. Wojna to między nami, odwieczna, nieubłagana! Widzisz, kościół ten jest bardzo mały, ubogi, brzydki; konfesyonał w nim sosnowy i ambona również, chrzcielnica z gliny, ołtarze, zrobione z czterech desek, które ja sam odmalowałem na nowo. I cóż to znaczy! Większy on jest, niż twój ogród, niż dolina, niż cała ziemia. Twierdza to straszna, której nic nie obali. Burze i słońce, i lasy, i morza, wszystko co żyje, nadaremnie szturm doń przypuści, on będzie stał nieporuszony. Tak, niech rosną ciernie i głogi, niechaj wstrząsają mury kolczastemi objęciami i niechaj roje owadów wychodzą z ziemi, by przyjść stoczyć ściany, Kościoła, jakkolwiekby był niszczony, nie zatopi nigdy ten wylew życia! On, to śmierć niezwalczona... A wiesz co nastąpi kiedyś? Mały kościołek stanie się tak olbrzymim, rzuci taki cień, że cała ta twoja natura zmarnieje! Ach, śmierć, śmierć wszystkiego, z niebem otwartem, by przyjąć nasze dusze, po nad obmierzłemi szczątkami świata!
Krzyczał, posuwał Albinę gwałtownie ku drzwiom. Ona, bardzo blada, cofała się krok za krokiem. Gdy umilkł, zdyszany, rzekła poważnie:
— Więc to rzecz skończona, wypędzasz mię? Jestem jednakże twoją żoną. Ty mię nią uczyni-