Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Karol popatrzył na niego, lecz nic zrozumiał go i powrócił z powrotem do swoich obrazków.
Wszyscy przecież zdziwili się. Ciotka Dida płakała, a równocześnie martwota twarzy ani na chwilę nie ustąpiła; potoki łez ściekały z oczu żyjących na martwe policzki. I wciąż ani na chwilę nie przestawała patrzeć na chłopca, płacząc łagodnie, bez końca.
Pascal na widok tego niespodziewanego zjawiska wzruszył się niezwykle. Ujął rękę Klotyldy i ścisnął ją mocno, choć panienka nie umiała odgadnąć przyczyny. Przed oczyma doktora bowiem rozwijał się cały ród, jego gałęź prawa i jego gałęź bękarca, które wyrosły z owego pnia, już nadwyrężonego przez newrozę. Zgromadziło się tutaj pięć pokoleń, Rougonowie i Macquarci, Adelajda Fouque u korzenia samego, potem wuj, bandyta stary, potem on sam, potem Klotylda i Maksym, a wreszcie Karol. Felicyta zajmowała miejsce zmarłego męża. Nigdzie nie było szczerby; łańcuch rozwijał się w całej swej logicznej i nieubłaganej dziedziczności. I co za okres czasu widniał w tej tragicznej ciupie szpitalnej, gdzie wegetowała ta biedaczka, przybyła z daleka To też wszystkimi wstrząsnął, mimo upał przygniatający, zimny dreszcz przestrachu.
— Co to jest, mistrzu? — spytała Klotylda po cichu głosem drżącym.
— Nic, ależ nic! — szepnął doktór. — Powiem ci później.
Macquart który sam jeden nie przestawał dowcipkować, burczał starą matkę.