Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/323

Ta strona została przepisana.

— Widzisz, moja Felicyto — powtarzał on często swoim głosem, zjadliwie szyderczym — jestem tutaj koniecznie potrzebny, aby strzedz naszej starej matki; jeżeli zaś z czasem zdecydujemy się umrzeć oboje równocześnie, to zrobimy to tylko przez grzeczność dla rodziny, tak, dla ciebie nawet, aby ci poprostu oszczędzić kłopotu przybiegania do nas co miesiąc, ot, tak z dobrego serca, jak teraz.
Zazwyczaj, ostatniemi czasy, już nie zadawała sobie tak obłudnego trudu, by odwiedzać wuja; wszystko, czego mogła się dowiedzieć, mówiono jej w Schronieniu. Tym razem atoli, skoro jej powiedziano, że dostał on ataku nadzwyczajnego, bezprzykładnego pijaństwa i ani razu jeszcze przez całe dwa tygodnie nie był trzeźwym, a nadto nie ruszył się nogą z domu przez owe dwa tygodnie, ponieważ wódka odebrała mu przytomność, zdjęta ciekawością, postanowiła naocznie sprawdzić stan, w jakim też mógł się znajdować.
I powracając na kolej, nadłożyła nieco drogi, by dojść do domku wuja.
Dzień był wspaniały; piękny, ciepły i iskrzący się od słońca dzień letni.
Po prawej i po lewej stronie drogi, przez którą musiała przechodzić, rozciągały się pola, jakie musiała zakupić dla Macquarta na jego wyraźny rozkaz, pola, złożone z tłustej, urodzajnej ziemi, stanowiącej cenę jego milczenia i jego dobrego zachowania się przez lata poprzednie. Dom stał na samem słońcu, pokryty czerwonemi dachówkami; mury pomalowane dosyć niedbale na kolor żółty; wszystko to śmiało się wesoło i radośnie.