Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jesteście państwo zapisani w biurze dobroczynności?
— Nie proszę pana... Żyliśmy przecie przez lato z własnej pracy... Zima dopiero sponiewierała nas tak.
— Tem gorzej, tem gorzej!
Odszedł, przyrzekając zajrzeć nazajutrz. Pani Bonnet pożyczyła strapionemu stadłu 20 sous na aptekę. Dodawszy do tego 40 sous, zarobionych przez Morisseau’a, kupili także dwa funty mięsa, trochę węgla i świec. Po napaleniu w piecu noc zeszła jako tako. Chory dzieciak, jakby ukołysany do snu panującem w izbie ciepłem, przestał majaczyć. Małe jego rączyny pałają jednak. Widząc go uspokojonym przez gorączkę, rodzice odzyskują także na razie spokój, nazajutrz jednak, wobec miny lekarza, wzruszającego nad łóżkiem ramionami w taki sposób, jakby chciał dać do poznania, że nie ma już żadnej nadziei, — strach ich ogarnia napowrót i pogrąża w bezradnem ogłupieniu.
Pięć dni zbiegło bez żadnej zmiany. Powalone chorobą dziecko spało ciągle. Coraz dokuczliwsza nędza wciskała się, rzecby można, wraz z mroźnym wichrem przez wszystkie szpary okien i sufitu. Drugiego wieczora trzeba było sprzedać ostatnią matczyną koszulę, trzeciego wynieść na tandetę jeszcze parę garści włósia z pod chorego, z materaców, aby starczyło na aptekę. Nakoniec