Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/484

Ta strona została przepisana.

i Suresne, ukoronowane szarym szczytem Mont-Valérien. Słońce wysoko na horyzoncie toczyło się, napełniając pyłkiem złotym wgłębienia gałęzi, zapalało wierzchołki drzew, zamieniało ten ocean liści w ocean złota. Ale po za fortami, w alei Lasku, prowadzącej do jeziora, świeżo skropioną była droga; powozy toczyły się po brunatnej ziemi jak po wełnianej ciemnej materyi w chłodzie i wilgoci odświeżonego gruntu. Po obu stronach drobne drzewka wrębów zagłębiały w gąszczu krzaków smukłe swe pnie, gubiąc się w półświetle zielonawem, które tu i owdzie dziurawiły wielkiemi smugami słoneczne promienie, kładąc się na żółtych polankach. A w miarę, jak się zbliżano do jeziora krzesła trotoarów były coraz liczniejsze; całe rodziny, zasiadłszy na nich, przypatrywały się ze spokojem na twarzy nieskończonemu szeregowi powozów. Potem, u zbiegu dróg przy jeziorze olśniewało kompletnie słońce; skośne jego promienie zamieniały okrągłą taflę jeziora w wielkie zwierciadło polerowanego srebra, odbijającą promienną twarz słońca. Oczy przymykały się lub nie rozróżniały nic zgoła, prócz na lewo ciemnej plamy łódek spacerowych. Parasolki powozów pochylały się wdzięcznym ruchem jednakim ku tej wspaniałości i nie podnosiły się już aż w alei wzdłuż jeziora, które od nadbrzeża przybierało tu czarność metalu pokreślonego złotawemi pasy. Na prawo, bukiety jodeł rysowały się kolumnadą wątłych i prostych łodyg, których fiolet delikatny