Strona:PL Zola - Płodność.djvu/839

Ta strona została skorygowana.

I było tak niezaprzeczenie. W pierwszych latach całe Janville okazywało się wrogo usposobionem dla Fromentów, tych mieszczuchów, co Bóg wie zkąd przyszli a którzy tak byli zarozumiałymi, że chcieli, aby im rosło zboże tam, gdzie od wieków wyrastały tylko kamienie. Później ten cud oczywisty, nadzwyczajne zwycięztwo, raniąc próżność ludzką, na długo jeszcze zaostrzyło przeciw nim nienawiści. Wszystko wszakże wyczerpuje się i zużywa, nie można długo mieć urazy do powodzenia, ludzie bogacący się w końcu zawsze miewają słuszność i zyskują poklask innych. I teraz już całe Janville uśmiechało się uprzejmie do tej rozrastającej się rodziny, która pośród nich się wzmogła i rozmnożyła, zapominając, że dawniej każde świeżo przybywające dziecko było nowym skandalem dla kumoszek.
Zresztą jak tu oprzeć się potędze szczęścia, weselu tej inwazyi, kiedy jak w tę niedzielę cała rodzina wpadała galopem, zdobywając szturmem drogi, ulice i place? Ojciec i matka, dziewięcioro dzieci, z których sześciu chłopców i pięć dziewcząt, w dodatku dwoje wnucząt jeszcze, razem piętnaście osób. Dwóch najstarszych, bliźnięta, mieli już po lat dwadzieścia cztery a tak byli zawsze jeszcze podobni do siebie, że ludzie dotąd brali jednego za drugiego, jakkolwiek nie byli już tak bezwarunkowo jednacy, jak niegdyś w kolebce, gdzie musiano im otwierać oczy, aby