Strona:PL Zola - Płodność.djvu/997

Ta strona została skorygowana.

— Słuchaj, mój chłopcze, nie mam ja bynajmniej ochoty odgrywać roli policyanta wobec moich synów i śledzić co robią... Czego wszakże nie życzę sobie, to tego, abyś na nas ściągnął jakąś nieprzyjemną awanturę ze strony Lepailleurów. Znasz dobrze sytuacyę, to byłaby woda na ich młyn, gdyby mogli nam jaką przykrość wyrządzić. Nie dawaj że im powodu do uskarżania się na nas; daj pokój ich córce.
— O! ja jestem ostrożny — zawołał młodzieniec, w nagłem wyznaniu. — Biedna dziewczyna! dostała i tak sporo szturchańców, bo ktoś poszedł już opowiedzieć ojcu, że mnie z nią spotkano a stary zarzekł się, że raczej niż mnie ją oddać, gotów utopić ją w rzece.
— Więc widzisz sam — zakonkludował Mateusz. — To umówione między nami, nieprawdaż? liczę na twój rozsądek.
Szli polami aż do drogi ku Mareuil. Na prawo i na lewo stada młodych kuropatw podlatywały z łopotem skrzydeł, niepewne jeszcze. Śliczne będzie tego roku polowanie. Kiedy wracali tak zwolnionym krokiem, nastała długa cisza. Obadwaj zastanawiali się.
— Nie chciałbym aby między nami zaszło jakieś nieporozumienie, mój chłopcze — rozpoczął nagle znów Mateusz. — Nie wyobrażaj sobie czasem, że kiedykolwiek mógłbym przeszkadzać ci w ożenieniu się wedle twej skłonności i że wymagałbym dla ciebie jakiej bogatej dziedziczki