Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

cie obie bibuły są do siebie podobne i obie dyabła warte!
Massot wybuchnął śmiechem z własnego konceptu, uradowany z szyderstw, jakich nigdy nie szczędził. Wtem nagle zawołał:
— Otóż Fonsègne! Wreszcie przyszedł!
Przedstawił Piotra słowami:
— Ksiądz Fromont... Czeka na pana od pół godziny... Zostawiam teraz panów... Pójdę zobaczyć, co się tam dzieje... Musi być gorąco... Mège interpeluje...
Fonsègne drgnął lekko i rzekł:
— A więc jest interpelacya.. niech! Zaraz tam przyjdę.
Piotr przyglądał się nowoprzybyłemu. Fonsègne miał około piędziesiątki, lecz wyglądał młodo, był drobny, chudy, żwawy, brodę miał czarną, bez śladu siwizny, oczy błyszczące a usta o których mówiono że są krwiożercze, przysłaniał sumiastemi wąsami. Uprzejmy w obejściu, ożywiony, nos miał ruchliwy i spiczasty, jak u psa wietrzącego zwierzynę.
— Czem mogę panu służyć? — zapytał.
Na co Piotr odpowiedział w krótkości, wspominając o nędzy widzianej dzisiejszego poranka i o potrzebie natychmiastowego umieszczenia Laveuve’a w Przytułku dla inwalidów pracy.
— Laveuve?... Słyszałem już o nim. Jego sprawa była nam przedstawiona. Duthil zajął się ra-