Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

przeziębienie a wysoki piękny ten mężczyzna mógł zostać śmiertelnie rażony. Czyż nie był on żywym symbolem wszystkich szlacheckich rodów, które błyszczą jeszcze świetnością dawnych przymiotów, lecz błyszczą jak próchno żadnej nieposiadające wartości.
— Wreszcie — mówił dalej generał — wszak niedługo będzie miał lat trzydzieści sześć, a dotąd tylko jest ciężarem dla ciebie, moja siostro... czas, by się to skończyło i czas, by się żenił.
— Hrabina, pragnąc, by brat przestał mówić w ten sposób, zwróciła się w stronę markiza, mówiąc:.
— Najlepiej tę sprawę Bogu powierzyć... Wierzę, że wesprze nas swoją pomocą, bo nigdy Go niczem nie obraziłam w mojem życiu!
— Nigdy! — potwierdził markiz — a powtarzając za nią z siłą to słowo zaznaczyć pragnął, iż pomimo miłości, z jaką ubóstwiał ją od lat tylu, czystymi oboje pozostali i bez grzechu w obliczu Boga.
Do salonu wszedł nowy gość i rozmowa zmieniła kierunek. Pan de Larombière, wice-prezes trybunału, był wysokim, chudym starcem sześdziesięciopięcioletnim, łysym, wygolonym, z wązkiemi białemi faworytami. Oczy miał siwe, usta zaciśnięte i bardzo oddalone od nosa, brodę kwadratową, znamionującą wiele uporu, a na całej, mocno wydłużonej jego twarzy osiadł chłodny wyraz surowej powagi. Mówiąc, seplenił jak dziecko, a ta