Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

zwolę ci się zbliżyć do siebie... nawet ręki mojej nie pozwolę ci się dotknąć!
— Okrutna, okrutna! — szeptał, dysząc Duvillard. Zrobię co będzie można... Nie gniewaj się... Zobaczysz, że wszystko skończy się pomyślnie...
W tej właśnie chwili wszedł służący, mówiąc, że pan Duthil jest na dole i prosi pana barona, by zeszedł z nim pomówić. Duvillard zadziwił się, bo Duthil był tu uważany prawie za domowego i wchodził kiedy chciał, lecz przyszło mu na myśl, że deputowany przynosi mu zapewne ważne nowiny z Izby i chce o nich zaraz pomówić bez świadków, poszedł więc za służącym, pozostawiając Sylwię w towarzystwie Gerarda.
W salonie do palenia, oddzielonym od sieni ciężką a teraz rozsuniętą portyerą, stał Piotr wraz ze swym towarzyszem i z ciekawością rozglądał się do koła. Dziwił się religijnemu nastrojowi, oraz ciszy tu panującej, bogactwu draperyj, mistycznemu światłu witraży. Staroświeckie rzeźbione sprzęty, zatopione w ciemnawem oświetleniu, przypominały kaplicę, a powietrze nasycała woń podobna do miry i kościelnego kadzidła.
Duthil bawił się wybornie i trzepiąc końcem laski po nizkiej dywanowej sofie, zachęcającej do spoczynku lub miłosnych pieszczot, rzekł śmiejąc się: