Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.

ła ją pogardliwie „bezwstydnicą“. Nigdy nie zapragnęła zobaczyć trzech wnuków, zrodzonych z tego wolnego związku, a gorszyła się przedewszystkiem panią Leroi, matką towarzyszki Wilhelma. Nie uwzględniała bowiem pobłażliwości matki dla córki, pobłażliwości tak dla wszystkich jawnej zamieszkaniem przy fałszywem stadle i czułą opieką nad trzema człopcami, zrodzonymi z nieprawości związku rodziców. Wszystkie te wspomnienia tak dalece utrwaliły się w pamięci Piotra, iż będąc zmuszonym bywać na wzgórzu Montmartre w bazylice Sacré Coeur, wymijał ulicę, przy której stał dworek Wilhelma, a gdy z konieczności zdarzyło mu się przechodzić w sąsiedztwie, spoglądał nań, jak na miejsce zgorszenia i rozpusty. Prawda, że matka trzech synów Wilhelma już umarła przed laty dziesięciu, lecz czyż obecne zgorszenie jeszcze nie wzrosło?... Wszak miejsce jej zajęła młoda dziewczyna, sierota wychowana przez Wilhelma, który miał ją wkrótce poślubić, pomimo, że o dwadzieścia lat był od niej starszy. Piotr zżymał się na okropność obyczajów panujących wśród kółka, które Wilhelm uważał za swoje. Zdawało się Piotrowi, iż wszystkie te istoty żyją w poniżającej rozpuście i wyuzdaniu, a fundamentalny brak moralności, jaki im z góry zarzucał, budził w nim wstręt i pogardę.
Wilhelm raz jeszcze przywołał odchodzącego Piotra: