Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/425

Ta strona została uwierzytelniona.

Ewę, iż musiała się oprzeć o marmurową konsolę, a łagodnego i tkliwego będąc usposobienia, miała ochotę zapłakać nad przykrością, jakiej lękała się w swym naiwnym egoizmie, czując, że nic nie znajdzie dla powstrzymania napaści swej przeciwniczki. Dla czego ona mnie nienawidzi? Dla czego tak pragnie pozbawić mnie ostatniej rozkoszy, jaką daje mi życie?... Ewa patrzyła na córkę z rozpaczą, lecz bez gniewu, a nieszczęście chciało, iż w chwili, gdy Kamilla, uczyniwszy nad sobą wysiłek, chciała się skierować ku drzwiom salonu, sama ją powstrzymała, robiąc uwagę nad jej ubraniem:
— Źle robisz, upierając się nosić tylko ciemne kolory... Wierzaj mi, moje dziecko, że jest ci w nich nie do twarzy...
Ewa, pyszniąca się swą urodą, dumna, że dotychczas, pomimo lat czterdziestu sześciu, wzbudzała podziw i miłość, z mimowolnem politowaniem patrzyła w tej chwili na brzydką, ułomną dziewczynę, nigdy nie mogąc pogodzić się z myślą, że była ona rodzoną jej córką. Jakto, więc to krzywe stworzenie, o długich, kościstych ramionach i rękach garbusa, o kozim profilu, było zrodzone z niej, z jej pięknie zarysowanych kształtów ciała, z jej piękna, z jej urody, dla której miała uwielbienie, pielęgnując ją całe życie z nabożeństwem, z religijną czcią, jedyną wreszcie, jaką kiedykolwiek rzeczywiście odczuła. Wstydziła się szpetoty swojej córki, a w tej chwili