Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/487

Ta strona została uwierzytelniona.

Zniecierpliwiona, Rozamunda przerwała:
— Wiem, wiem, nie o to pana pytam, proszę mi pokazać najwybitniejsze figury z pomiędzy tych innych, tych, których przychodzimy tu zobaczyć...
Zadawała mu bezustanne pytania, wyszukując twarzy, które ją przerażały lub nęciły tajemniczością. Patrzyła teraz na dwóch mężczyzn przy stoliku w kącie sali. Jeden z nich, młody, blady, nieprzystępny, a drugi tak był cały zanurzony w starem palcie i czapce, nasuniętej na oczy, że nie można było określić jego wieku. Siedzieli, milcząc i zwolna popijając piwo.
Ucieszona, Rozamunda utrzymywała, że muszą to być bandyci. Lecz Hyacynt szczerze się roześmiawszy, rozczarował ją:
— Omyliłaś się, moja droga. Ten młody, blady chłopak, zapewne, że przymiera głodu, ale nie jest bandytą, jak tego pragniesz, był moim kolegą w liceum Condorceta.
Zdziwiony, Bergaz zawołał:
— Jakto? Pan znasz Wiktora Mathis? Ach, prawda, zapominam, że Mathis był w szkołach... Tak, pan go zatem pamiętasz z liceum Condorceta. To niezwykła głowa, ale bieda może go zdusić. A tego drugiego pan także znasz?
Hyacynt wpatrzył się w człowieka ukrywającego twarz po za kołnierzem palta i milcząc dał znak, że go nie zna, lecz równocześnie Bergaz trącił go szybko łokciem, jakby chcąc powstrzy-