Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ksiądz Fromont przyszedł i chce się zemną widzieć. Wszak państwo wszyscy go znacie?... To prawdziwie święty człowiek, mam dla niego najszczerszą sympatyę.
Jeszcze chwilę pozostano za stołem, lecz wreszcie opuszczono jadalnię, przesyconą wonią potraw, win, owoców i róż. Ogień na kominku przestał płonąć a przepalone, zwęglone kloce drzewa żarzyły się i osypywały popiołem. Na stole mniej było symetryi w rozstawionych kryształach i srebrach, lecz całość pokoju nie przestała tchnąć wesołością wiosny i łagodnym kolorytem barw blado oświetlonych, niepewnych blaskiem dnia dzisiejszego.
W pośrodku saloniku niebiesko-srebrnego, stał Piotr i zaczynał żałować, iż przyszedł w tej porze, bo właśnie zobaczył na jednym ze stołów tacę z przygotowaniem do czarnej kawy i likierów. Zmięszał się, gdy do saloniku weszli tłumnie i prawie hałaśliwie wszyscy uczestnicy śniadania. Oczy mieli świecące, policzki różowe ludzi sytych i zadowolonych. Zakłopotanie Piotra trwało krótko, poczuł bowiem w sobie silnie rozniecony płomień niesienia pomocy potrzebującym, zdawało mu się tylko, iż rażącem jest mówić wśród tego zbytku i zadowolenia o czarnej nędzy, o głodzie, o zimnie i cuchnącym od brudu domu, w którym spędził dzisiejszy poranek. Tu, w tym pałacu, jakże jest odmiennie, jak ciepło, jasno, pachnąco i bogato, a wśród nadmiernego zbytku, jaką