Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/154

Ta strona została przepisana.

bardzo cierpliwa, odpowiedziała z wielkim spokojem:
— O czem ze mną mówił?... O rzeczach niemających najmniejszej doniosłości... Mówił, że jest chłodno i rzeczywiście powietrze było mroźne i przejmujące; zauważył, że Plassans jest miastem spokojnem, zwłaszcza nocą. Zdaje mi się, że wspomniał także o przyjemnym wieczorze spędzonym w domu moich rodziców.
— Co za podstępna przebiegłość... bo ten wieczór nie mógł sprawić mu przyjemności, przeciwnie, musiał mu się dobrze dać we znaki. No a dalej cóż mówił jeszcze do ciebie? Czy rozpytywał się o twoją matkę... o ludzi, których u niej spotkał?...
— Nie. Nawet czasu na to nie było. Wszak wiesz, że do matki ztąd niedaleko... co najwyżej trzy minuty... Szedł obok mnie, lecz nie podał mi ręki i kroki stawiał tak wielkie, że ledwie mogłam nadążyć... prawie biegłam. Doprawdy nie rozumiem, dla czego wszyscy tak na niego zwracają uwagę i tak na niego napadają. Patrząc na niego, doznaję współczucia... on musi być bardzo nieszczęśliwy. Współczuję jego ubóstwu, drżał wczoraj z zimna... bo ta jego sutana nie wiele grzeje.
Mouret miał dobre serce i doznał pewnego wzruszenia na myśl o ubóstwie swego lokatora. Rzekł więc łagodnie:
— Tak, masz racyę, on bardzo musi być ubogi... nawet płaszcza niema w swojej garderobie a prze-