Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/391

Ta strona została przepisana.

— Powiedziałam dwadzieścia tysięcy, chcąc oznaczyć ogólną ilość naszych długów — rzekła Olimpia, zaniepokojona rozpaczliwym wyrazem twarzy Marty. — Lecz będzie można się ułożyć z wierzycielami; przypuszczam, że zechcą się zgodzić na rozłożenie tych dwudziestu tysięcy na lat dziesięć... będziemy ich spłacać częściowo... Jestem pewna, że zgodzą się czekać, byle mogli mieć pewność co do regularnego płacenia oznaczonych rat... Na nieszczęście nie znamy nikogo, żyjemy zamknięci i tylko z sobą, więc cóż dziwnego, że żadna zacna osoba nie ratuje nas z przykrego położenia!... Nikt nie ratuje, bo nikt nie wie.
Rozmowy ich obracały się zawsze w około tego tematu. Wszakże Olimpia uznała za korzystne urozmaicać je opowiadaniami o bracie, którego udawała, że ubóstwia. Zwierzyła Marcie mnóstwo szczegółów odnoszących się do jego osoby a mianowicie, że jest niezmiernie wrażliwy na łechtanie, że nie może zasnąć, położywszy się na lewym boku, i że na prawem ramieniu ma duże znamię, podobne do poziomki, która w miesiącu maju rumieni się, czerwienieje, zupełnie jak naturalny owoc. Marta wsłuchiwała się w te opowiadania Olimpii, domagając się coraz to innych wspomnień z życia księdza, rozpytując się o ich wspólne lata dziecinne. Gdy po tych zwierzeniach, pani Trouche rozpoczynała mówić o potrzebnych jej pieniądzach, Marta wpadała w rozpacz, sro-