Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/494

Ta strona została przepisana.

— Patrzcie panowie, Mouret idzie ku nam! — zawołał były kapitan z miną wielce zadziwioną.
Ospałe zwykle twarze starych jegomościów przybrały wyraz rozbudzonej ciekawości. Wyciągnęli szyje i spoglądali na przychodzącego kolegę a chociaż stanął już przed nimi, nikt go nie witał, natomiast badano go wzrokiem podejrzliwie a zarazem oględnie.
— Więc wybrałeś się dziś na spacer? — zapytał go wreszcie kapitan, chcący utrzymać się przy opinii człowieka nieustraszonej odwagi.
— Tak, wyszedłem trochę na spacer — odpowiedział Mouret prawie machinalnie. Mamy dziś tak ładną pogodę.
Emeryci spojrzeli po sobie znacząco. Już było zimno i niebo przysłoniło się chmurami.
— Dziś mamy piękną pogodę? — powtórzył z drwiącem spojrzeniem były właściciel garbarni. Jak dla kogo... Pewnie dlatego ubrałeś się już po zimowemu?... Dziwny masz tużurek... zkąd doszedłeś do posiadania takiej niedzielnej odzieży?...
Teraz już nie uśmiechano się już, lecz śmiano się głośno. Nagle, zrodziło się przypuszczenie w głowie Moureta i zapytał ich, obracając się bokiem:
— Proszę, zobaczcie, czy nie mam czego na plecach... może słońce?...
Zapytanie to wywołało jeszcze głośniejsze wybuchy śmiechu a kapitan, uchodzący nietylko za odważnego, lecz zarazem za niezwykle przedziwnego żartownisia, zmrużywszy oczy, zawołał: