Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/589

Ta strona została przepisana.

— O hańbo, hańbo! Matka moja kradnie!...
Zawładnąwszy już sobą, krzyczał, przystępując ku niej:
— Cóż byłoby, gdyby cię schwytało na złodziejstwie?... Byłabyś przyczyną mojej zguby! Czy słyszysz mnie, matko?... Byłabyś mnie i siebie zgubiła na zawsze!
— Brałam to dla ciebie, moje dziecko — jęknęła, nie mając odwagi powstać z ziemi.
— Matka moja jest złodziejką! Czyż myślisz, matko, że ja także kradnę?... Że ja przybyłem i osiadłem w tym domu z zamiarem rabunku?... Boże mój, jakież ta kobieta może mieć o mnie pojęcie?... Wobec tak różnych poglądów jak nasze, musimy się z sobą rozstać... słyszysz, matko, musimy przestać mieszkać z sobą.
Postanowienie to padło jak grom na starą kobietę. Siedziała dotychczas na ziemi przed kufrem, pochyliła się teraz z bólu, znów podniosła głowę i, straszliwie blada, nie mogąc tchu znaleźć, wyciągnęła ku niemu ręce z błagalną prośbą. A gdy mogła już mówić, zaczęła jękliwie:
— Dla ciebie brałam... dla ciebie jednego, przysięgam, że tylko dla ciebie, moje dziecko... Oni wszystko rabują, ona wszystko do siebie znosi w kieszeniach... Dia ciebie nie zostawiłaby nie... nawet szmatki na owinięcie palca... Ale nie tknę już niczego... tak, nie tknę... bo nie chcę ci robić na przekór... lecz pozwolisz mi zostać przy sobie?... Prawda, że pozwolisz?...