Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/632

Ta strona została przepisana.

szała chrapliwie z tą samą intonacją. Patrzała na swego męża, czując, że ona stworzyła go takim, jakim jest obecnie.
— On nie jest waryatem! — szeptała, szeroko roztwierając oczy. — On nie może być waryatem... Ach, jakie to straszne!... Wolę umrzeć... wolę zaraz umrzeć.
Aleksander chwycił ją w pół i gwałtem wyniósł na korytarz, lecz pozostała na miejscu, na którem ją postawił, przyłożyła tylko głowę do drzwi oddzielających ją od męża, chciwie nadsłuchując. Za temi drzwiami, w izdebce waryata musiano się wziąść za bary, bo dolatywały odgłosy szamotania się, bicia, rozlegały się krzyki jakby wieprza zabijano, wreszcie coś ciężkiego, wielkiego padło na ziemię, z łoskotem naręcza mokrej bielizny, rzuconej na kamienną podłogę. Zapanowała grobowa cisza.
Gdy Aleksander wyszedł z celi chorego, już było prawie ciemno na dworze. A przez uchylone chwilowo drzwi, Marta nie zobaczyła nic, prócz czarnej czeluści. Dozorca miał twarz uznojoną, i gniewną. Postąpiwszy kilka kroków, rzekł do Marty:
— Podoba mi się, że pani znajduje go zdrowym!... Jak można mówić podobne rzeczy, widząc go w tym stanie! O mało nie odgryzł mi teraz palca! Lecz uspokoiłem go na kilka godzin. Pani nie może mieć wyobrażenia, jacy oni wszyscy są złośliwi! O ja ich znam, przecież dozoruję wa-