Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/641

Ta strona została przepisana.

Marta zaczęła się pośpiesznie ubierać, mówiąc, te woli iść pieszo do Plassans, byle nie nocować tutaj. Wuj zamknął drzwi na klucz i zaczął prosić, by się uspokoiła, opowiadał jej przypowieści, chciał wszystko zagadać, lecz nic nie pomagało i chociaż zaczął jej teraz grozić i gniewać się, Marta włożyła kapelusz i szukała rękawiczek.
— Niech pan nie sili się trafić do jej rozsądku — rzekła Róża spokojnie, jedząc chleb z serem. — Trudno do czegoś trafić, gdy tego czegoś nie ma ani odrobiny. Pani jak się uprze, to musi na swojem postawić, oto teraz gotowa oknem wyskoczyć, widząc, że drzwi są na klucz zamknięte. Nie ma rady, niech pan idzie wytoczyć wózek i konia zaprządz.
Macquart milczał, wreszcie gniewnie zawołał:
— Koniec końcem wszystko mi jedno! Chce się rozchorować, to niechże się rozchoruje. Zrobiłem, co mogłem, żeby ją powstrzymać... Co się ma stać, to się stanie. Idę zaprzęgać.
Marta trzęsła się z febry, trzeba było ją znieść i ułożyć w kabryolecie. Macquart wyciągnął z kąta stary płaszcz i rzucił jej, by się okryła. Wsiadł, cmoknął na konia i wózek się potoczył.
— Ja osobiście rad jestem, że jadę wieczorem do Plassans... czasami nocą można się zabawić w mieście.
Była już blizko dziesiąta godzina wieczorem. Niebo zapowiadało deszcz a brunatne chmury rzucały ryży odblask lekko oświetlający drogę. Mac-