Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/642

Ta strona została przepisana.

quart bezustannie się wychylał na tę lab drugą stronę, jakby kogoś szukał ukrytego w rowie lub za płotem. Róża spytała go, dla czego tak niespokojnie upatruje coś w ciemności?... Odpowiedział, że wilki spuściły się z gór i chodzą koło drogi. Śmiał się, mówiąc i odzyskał swój zwykły dobry humor. Jeszcze mila dzieliła ich od Plassans, gdy spadł nagły, zimny i ulewny deszcz. Macquart klął na cały głos a Róża miała ochotę bić Martę, która konała pod starym płaszczem wuja. Gdy wjechali do miasta, deszcz ustał i niebo było jasno niebieskie.
— Gdzież mam was odwieźć, czy koniecznie do was do domu? — spytał Macquart.
— Naturalnie, że tak — odpowiedziała Róża, mocno zdziwiona.
Wytłomaczył jej, że jego zdaniem lepiej byłoby odwieść Martę do matki, bo na coś złego się zanosi. Lecz skutkiem nalegań Róży zgodził się zajechać przed dom państwa Mouret. Marta, wyjeżdżając z domu, zapomniała o wzięciu klucza. Na szczęście Róża znalazła drugi w głębokościach swojej kieszeni. Roztworzyła zamek, lecz drzwi się nie otwierały. Widocznie państwo Trouche musieli się zaryglować. Zaczęła kołatać coraz mocniej i mocniej, lecz tylko echo w sieni odpowiadało na szturm Róży.
— Nie psuj sobie pięści na próżno! — zawołał Macquart, śmiejąc się z wybuchami zadowolenia. Nikt nie przyjdzie, nikt nie roztworzy, niechcąc