Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

drzewa sosnowe, o ciemnej zieleni, smutne na tle białego gruntu. Nie maszerowano jeszcze śród takiej pustyni. Gościniec źle ubity, pełen wyrw w skutek ostatnich deszczów, był pełen błota, szarej rozmokłej gliny, w której nogi więzły jak w smole. Męczono się straszliwie, ludzie wycieńczeni z trudnością się posuwali. Na dobitkę, lunął nagle deszcz ulewny. Artylerya uwiązłszy w błocie, ruszyć się nie mogła.
Chouteau, który niósł ryż dla całej sekcyi, bez tchu, gniewny na ten ciężar, który go przygniatał, rzucił pakunek, sądząc, że go nikt nie widzi. Ale Loubet to spostrzegł.
— Co robisz? czy chcesz, żeby koledzy z głodu pozdychali?
— A tak... nie brak przecież niczego — odrzekł Chouteau, dostaniemy innego na odpoczynku.
Loubet, który niósł słoninę, przekonany tem rozumowaniem, pozbył się także swego ciężaru.
Maurycy tymczasem coraz bardziej cierpiał na nogę, której pięta musiała się znów zaognić. Wlókł za sobą nogę, tak często utykając, że Jan uległ troskliwości coraz się w nim zwiększającej.
— Co? ciężko! znów się zaczęło!
Poczem, ponieważ zatrzymano się na chwilę dla odpoczynku, dał mu dobrą radę.
— Zdejm pan trzewik, idź boso, świeże błoto złagodzi ból.
Jakoż w ten sposób Maurycy mógł bez wielkiego trudu iść dalej, i ogarnęło go głębokie uczu-