Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

jak gdyby nigdy nie mieli się już zobaczyć. Czyż zresztą można było liczyć na to, wśród kołysań się odwrotu, z tymi prusakami na karku? Maurycy był zdziwiony uczuciem, jakie go wiązało do tego chłopa. Dwa razy się odwrócił, żeby go pożegnać ręką, nim opuścił obóz gdzie zabierano się do rozpalenia wielkich ognisk dla oszukania nieprzyjaciela, gdy tymczasem wojsko miało wyruszyć w największej cichości przed świtem.
Podczas drogi gospodarz nie przestał narzekać na okropne czasy. Obawiał się zostać w Falaise i naturalnie tam nie został, powtarzając, że będzie zrujnowany, jeżeli nieprzyjaciel spali jego dom. Córka jego, duża pannica blada, płakała. Ale Maurycy, znużony niesłychanie, nie uważał na to, spał siedząc, kołysany przez żywe kłusowanie małego konika, który w półtorej godziny przebiegł cztery mile z Vouziers do Chêne. Nie było jeszcze siódmej godziny; zmrok zaledwie zapadał, gdy młody człowiek, strzęsiony i dygoczący, zeszedł przy moście na kanale, na placu, wprost wąskiego domu żółtego, w którym się urodził, i gdzie dwadzieścia lat ze swego życia, przepędził. Tutaj to zwrócił się machinalnie, choć dom od półtora roku był sprzedany jakiemuś weterynarzowi. Na zapytanie gospodarza, odrzekł, że wie doskonale dokąd idzie i podziękował mu stokrotnie za jego grzeczność.
Stanąwsszy na środku placu trójkątnego, niedaleko studni, zatrzymał się mimowolnie, skło-