Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

gdyby przed nią stało jakieś widmo. Nagle sama zalała się łzami.
— Moje biedactwo!
I poczęła je ściskać gwałtownie i całować. Honoryusz, blady śmiertelnie, spostrzegł nadzwyczajne podobieństwo Karolka do Goliata; tak, była to taka sama głowa kwadratowa i jasna, typ rasy germańskiej, wcielony w zdrowe, świeże i uśmiechnięte dziecko. Syn prusaka, prusak, jak go po prostu żartownisie w Remilly nazywali. I ta matka francuzka, która go całowała, tuliła do swego serca, tego serca, które biło jeszcze na wspomnienie krwawego widowiska najazdu!...
— Miej rozum, mój biedaku, chodź się znów położyć!
I zaniosła go, a gdy powróciła z sąsiedniego pokoju, już nie płakała wcale, odzyskała dawny spokój słodki i odważny.
Honoryusz rzekł głosem drżącym:
— No i cóż ci prusacy...?
— Aha! tak, prusacy... a więc! potłukli wszystko, zrabowali, pożarli i wypili. Kradli bieliznę, serwety, obrusy, nawet firanki, które rozdzierali na długie pasy, i obwijali sobie niemi nogi. Widziałam takich, których nogi przedstawiały jedną ranę, tak widać długo maszerowali. Przed domem doktora, na brzegu strumienia, cała gromada ich zdjęła buty i owijała sobie nogi koszulami kobiecemi, przybranemi w koronki, skradzionemi zapewne pięknej pani Lefèvre, żonie fabrykanta...