Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

na pół zatopiony. Konie się spinały ze strachu wobec tej wody ruchliwej. Jaszczyki zsuwały się i trzeba je było wrzucać do rzeki. I widząc ten odwrót na drugi brzeg, tak ciężki, powolny, trwający od wczoraj i który z pewnością nie skończy się do jutra, wachmistrz pomyślał o innej artyleryi, o tej, której potok dziki rwał przez Beaumont, wywracając wszystko, depcząc ludzi i zwierzęta, nie tracąc ani chwili czasu.
Honoryusz zbliżył się do Sylwiny i wobec tych ciemności, po których przebiegały jakieś dreszcze dzikie, rzekł łagodnie:
— Jesteś więc nieszczęśliwa!
— O tak! bardzo nieszczęśliwa!
Czuła, że będzie mówił o tych tam sprawach, sprawach wstrętnych i spuściła głowę.
— Powiedz mi, jak się to stało?... chciałbym wiedzieć...
Nic nie odrzekła; głos jej zamarł w piersiach.
— Czy cię zmusił?... a może sama się na to zgodziłaś?
Zawołała głosem na pół przytłumionym:
— Mój Boże, ja nie wiem... przysięgam ci, że sama nie wiem, jak się to stało... Ale... ja nie chcę kłamać... to jest źle... nie chcę się uniewinniać, o! nie... nie mogę powiedzieć, żeby mię bił... Odjechałeś, straciłam poprostu zmysły, stało się to... sama nie wiem, jak i kiedy!...
Dusiły ją łkania a on był blady i w gardle go coś ściskało. Przez chwilę milczał. To, że ona nie