Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

z bagnetami na bawarczyków rozproszonych, odparli ich i wywrócili. Po dwakroć ten manewr się powtarzał, zawsze z jednym skutkiem. Na rogu uliczki, w małym domku, trzy kobiety było widać; stały one spokojnie przy oknie i śmiały się, oklaskiwały, jakby na zabawnem widowisku.
— Ach, do licha! — nagle zawołał Weiss — zapomniałem zamknąć drzwi od piwnicy i zabrać kluczy... Poczekaj pan, wrócę za chwilę.
Ten pierwszy atak zdawał się być odparty, i Delaherche, w którym ciekawość znów brała górę, nie śpieszył się już teraz. Stał przed farbiarnią i rozmawiał z odźwierną, która na chwilę wyszła na próg izby, jaką zajmowała na parterze.
— Moja biedna Franciszko, trzeba żebyś z nami poszła. Sama jedna kobieta wśród tych okropności!
Podniosła drżącą rękę.
— Ach, panie, z pewnością bym się była wyniosła, gdyby nie choroba mego Karolka... Wejdź pan z łaski swej a zobaczysz.
Nie wszedł, ale wyciągnął szyję i potrząsł głową ujrzawszy chłopca w łóżku białem, z twarzą czerwoną od gorączki, który patrzał uparcie w swą matkę wzrokiem płomienistym.
— Ale — rzekł — dla czego nie masz go zabrać ze sobą? Umieszczę was w Sedanie... Owiń go w ciepłą kołdrę i chodź z nami.
— O! nie, panie, to niemożliwe. Doktór powiedział, że tym sposobem zabiłabym go... Żeby jesz-