Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/468

Ta strona została uwierzytelniona.

Poraz ostatni Jan podniósł głowę, spojrzał na zachód, gdzie gorzał wielki blask różowy, i westchnął z widoczną ulgą:
— Przecie to słońce zachodzi!
Zresztą, wszyscy troje pędzili, pędzili, nie zatrzymując się ani na chwilę. Około nich ostatnie resztki uciekających płynęły ciągle gościńcem niby potok wezbrany. Gdy zbliżyli się do bramy Balan, musieli czekać, wśród strasznego ścisku. Łańcuchy mostu zwodzonego poprzerywały się, pozostało tylko przejście dla pieszych przeznaczone, tak że konie i armaty przedostać się nie mogły. Przed wrotami zamku, przed bramą Cassine, ścisk, jak mówiono, był jeszcze większy. Było to szalone zapadnięcie się, wszelkie szczątki armii toczące się po stokach, wpadające do miasta z trzaskiem podniesionej tamy, niby w głębi ścieku. Fatalny pociąg tych murów, zepsuł nawet najwaleczniejszych.
Maurycy wziął Henryetę pod rękę i drżąc z niecierpliwości, wołał:
— Przecież nie zamkną bramy, wprzód nim wszyscy wejdą!
Wszyscy się tego obawiali. Jednakże na prawo i lewo, żołnierze rozkładali się obozem na stokach; a w fosach baterye, mieszanina armat, jaszczyków i koni ustawiała się powoli.
Rozległy się apele trąbek, za któremi nastąpił sygnał wyraźny do odwrotu. Zwoływano żołnierzy opóźnionych. Wielu przybywało biegiem,