Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

kcyą kolącą, zwłaszcza, że czuł iż nie miał słuszności. Chouteau mruczał obok niego, że dla takich kaprali trzeba poczekać na pierwszą lepszą bitwę, by im posłać kulkę. Maurycemu w oczach czerwieniało wszystko, i widział już siebie jak mierzył z poza muru do Jana.
Ale co innego zwróciło teraz uwagę wszystkich. Loubet spostrzegł, że Pache, podczas sprzeczki, rzucił także swój karabin, kładąc go łagodnie pod krzakiem. Dlaczego to zrobił? nie umiałby wytłomaczyć, śmiejąc się przytem półgębkiem i trochę wstydliwie, jak chłopiec, któremu wyrzucają pierwszy jego grzech. Zresztą szedł wesoło, rozochocony, machając zawzięcie rękami. I długim tym gościńcem oblanym przez słońce, wśród zboża dojrzałego i chmielników ciągnących się jeden za drugim, postępowali dalej w nieładzie, trzymając się już teraz razem, bez tornistrów i bez broni, podobni do tłumu zbłąkanego, wałęsającego się, mięszanina nicponiów i żebraków, na widok których drzwi chat wiejskich pośpiesznie się zamykały.
W tej chwili nowe spotkanie rozdrażniło jeszcze bardziej Maurycego. Głuchy turkot przeciągły dochodził z oddali. Była to artylerya rezerwy, która wyruszyła ostatnia i której czoło ukazało się na zakręcie drogi tak nagle, że maruderzy ledwie mieli czas skoczyć w bok drogi. Szła ona kolumną, posuwając się wspaniałym kłusem, w zupełnym porządku, cały park sześciu