Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/510

Ta strona została uwierzytelniona.

kłem postępowaniem matki, wybuchnął także płaczem. Wzięła go znów, przycisnęła do piersi, szepcząc:
— Moje biedne dziecko! moje biedne dziecko!
Ojciec Fouchard siedział osłupiały. Kochał on syna, wprawdzie po swojemu, ale kochał. Stare wspomnienia przyszły mu na myśl; owe czasy gdy żona jeszcze żyła, gdy Honoryusz chodził jeszcze do szkoły i duże wielkie łzy ukazały się w jego oczach czerwonych i potoczyły po ogorzałej jego twarzy. Od dziesięciu lat nie płakał! Wreszcie zaczął kląć i skończył rozgniewany na tego syna, który był jego dziecięciem i którego więcej nie zobaczy...
— Do pioruna, to przykro mieć jednego chłopca, a którego ci zabierają!
Ale gdy się trochę uspokojono, Fouchard począł się niecierpliwić na to, że Sylwina ciągle mówiła, iż chce iść szukać ciała Honoryusza. Uparła się, nie krzyczała teraz, wśród milczenia pełnego rozpaczy i niepokonanego; nie mógł jej poznać, jej, tak łagodnej, pełniącej wszystko jak dziewczyna pokorna; jej wielkie uległe oczy, które tak upiększały jej twarz, przybrały wyraz dziki postanowienia; czoło miała blade pod zwojami ciemnych włosów. Zerwała czerwoną kokardę, którą miała przypiętą do piersi, i cała była czarno ubrana jak wdowa. Napróżno przedstawiał jej trudności poszukiwań, niebezpieczeństwo, na jakie się naraża, małą nadzieję odna-