Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/522

Ta strona została uwierzytelniona.

czapki, podobne do dużego maku wśród zboża, szczątki mundurów, szlif, pasów — mówiły o starciu gwałtownem, o rzadkiem zetknięciu się bezpośredniem, strasznym pojedynku artyleryi, który trwał dwanaście godzin! Ale nadewszystko potykano się co krok o szczątki broni, pałaszów, bagnetów, karabinów w tak wielkiej liczbie, że zdawały się rosnąć na ziemi, żniwem wyrosłem wśród dnia okropnego. Manierki, kociołki walały się po ziemi, wraz z tem wszystkiem, co wyleciało z tornistrów rozprutych, ryż, szczotki, naboje. I wśród tego zniszczenia olbrzymiego, widać było płoty porozrywane, drzewa jakby spalone wśród pożaru, samą ziemię zrytą przez pociski, zdeptaną, stwardniałą pod nogami tłumu, tak zniszczoną, że zdawało się, iż na zawsze pozostanie bezpłodną. Deszcz moczył wszystko swą szarą wilgocią, unosił się zaduch nieustanny, ta woń pola bitwy, przypominająca zgniłą słomę, sukno spalone, mieszaninę zgnilizny i prochu.
Sylwina, zmęczona tem polem umarłych, po którem zdawało się, że idzie już długo, obejrzała się dokoła, ze wzrastającym niepokojem.
— Gdzież to jest? gdzież to jest nakoniec?
Ale Prosper nie odpowiedział, był niespokojny. Najbardziej mu żal było, więcej niż trupów ludzkich, to trupów koni, biednych koni, leżących bokiem, które spotykano w znacznej ilości. Było coś w rzeczy samej opłakanego w ich strasznych