Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

tumany kurzu wielkiej wędrówki, jak niegdyś gdy ludy najechane ustępowały miejsca zwycięzkim barbarzyńcom. Mieli oni tam mieszkać w szałasach, wśród skał zaprzepaszczonych, zdala od dróg, gdzie żaden żołnierz nieprzyjacielski nie śmiałby się zapuścić. Kurz unoszący się nad nimi ginął poza kępkami jodeł, wraz z gasnącym odgłosem beczenia i kopyt bydlęcych, podczas gdy tu, na drodze, fala wozów i pieszych płynęła ciągle, przeszkadzając marszowi wojska, tak ścieśniona w miarę zbliżania się do Belfortu, tak pędząca nieprzeparcie naprzód, że kilkakrotnie musiano pochód żołnierzy wstrzymywać.
Podczas jednego z takich odpoczynków, Maurycy był świadkiem sceny, której wspomnienie zostało mu na całe życie, podobne do policzka wymierzonego silną dłonią.
Tuż przy drodze stał dom samotny, mieszkanie jakiegoś biednego chłopa, którego nędzne grunta rozciągały się w tyle. Nie chciał on opuścić swego pola, przywiązany do roli zbyt silnie; i został nie mogąc się oddalić bez rozdarcia własnego serca. Widać go było w izbie dolnej, jak siedział na ławie, patrząc wzrokiem szklanym na przechodzących żołnierzy, których odwrót oddawał jego zboże dojrzałe nieprzyjacielowi. Obok niego stała żona, młoda jeszcze, trzymając dziecko a drugie wieszało jej się u spódnicy i wszyscy troje płakali. Otóż, nagle, we drzwiach gwałtownie otworzonych, ukazała się babka, kobieta